Przed nakładaniem przez Niemców
finansowego gorsetu broni się już całe południe Europy, włącznie z
pogrążającą się w recesji Francją.
Tak, jakby mało było problemów z
eurowalutą: Unia Europejska proponuje likwidację jedno- i dwucentówek.
Powód? Produkcja tego bilonu jest droższa od jego wartości. Jeśli do
tego dojdzie, trzeba będzie zaokrąglić ceny. Zapewne w górę, czyli kto
za to zapłaci? To jasne, obywatele. Podobnych pomysłów Bruksela ma
notabene więcej: monety jedno- i dwóch euro mają - na wzór amerykański -
zastąpić banknoty. Jak argumentuje, za oceanem to się sprawdziło.
Ciekawe, czemu nikt w Europie nie wpadł na to wcześniej. Handlowcom na
samą myśl cierpnie skóra. Od ponad dwóch lat są w obiegu nowe banknoty
pięciu euro, ale do tej pory nie można nim płacić w różnorakich
automatach, gdyż nie zostały do nich dostosowane i je wypluwają. Ludzie
są wściekli. To jednak najmniejszy kłopot, bo nikt nie ma pewności, czy
Europejczycy wkrótce w ogóle nie pożegnają się ze wspólną walutą. Jej
przeciwnicy są już nawet w niemieckim Banku Federalnym…
„Przy wprowadzeniu euro byłem dyktatorem. To jasne, że
gdybyśmy zarządzili referendum w tej sprawie, bylibyśmy przegrali...” -
wyznał w nieznanym szerzej wywiadzie Helmut Kohl. Były kanclerz
udzielił go dziennikarzowi Jensowi-Peterowi Paulowi do jego pracy
doktorskiej o teorii demokracji i powstaniu wspólnej waluty. Późniejszy
następca Kohla, z opozycyjnej wtedy partii socjaldemokratów (SPD)
Gerhard Schröder nazwał euro „niedorozwiniętym, przedwczesnym płodem”.
Gdyby nie determinacja Kohla, UE zapewne nie miałaby
dziś wspólnej waluty. Kanclerz zdawał sobie sprawę z działania wbrew
woli własnego narodu. Według sondaży z tamtych lat, ponad dwie trzecie
Niemców nie chciało rozstawać się z marką, która była dla nich synonimem
powojennego dobrobytu i stabilizacji. Choć de facto to także była
narzucona im waluta „z importu”; pomysłodawcą nazwy Deutsche Mark był
Amerykanin George Marshall, który pod koniec lat czterdziestych
uzależnił objęcie RFN planem pomocy finansowej od reformy monetarnej, a
banknoty niemieckich marek wydrukowano w USA.
Pomysł wspólnej, europejskiej waluty też nie był nowy.
Jako pierwszy wysunął go w EWG premier Luksemburga Pierre Werner w 1970
r. Wtedy jednak opór państw członkowskich był zbyt duży i plan Wernera
spalił na panewce. Przetrwała natomiast sama idea wspólnych pieniędzy. U
jej podstaw leżała przede wszystkim chęć zapobieżenia wahnięciom walut
narodowych. W tym celu uchwalono w 1979 r. Europejski System Walutowy i
rozliczeniową jednostkę ecu. Ale bezpośrednim bodźcem do późniejszego
ustanowienia unii gospodarczo-walutowej i euro był strach przed
…Niemcami. Wprawdzie jej koncepcję przygotował w 1988 r. ówczesny szef
Komisji Europejskiej, francuski socjalista Jacques Delors, lecz w fazę
konkretnych uzgodnień weszła ona dopiero w chwili jednoczenia się RFN z
NRD.
Państwa zachodniej Europy, które bały się wzrostu
znaczenia samodzielnej, 82 mln republiki, kupiły sobie spokój. Prezydent
Francji François Mitterrand otwarcie uzależnił swą zgodę na
zjednoczenie Niemiec od ich „mocniejszego zakotwiczenia w strukturach
europejskich”. Kohl mu to przyrzekł i słowa dotrzymał. W lutym 1992 r.
podpisany został tzw. Traktat z Maastricht o utworzeniu UE, którego
ostatnim etapem było powołanie Europejskiego Banku Centralnego (EBC) we
Frankfurcie nad Menem i wprowadzenie eurowaluty.
Za a nawet przeciw
W RFN nie nastąpiło to bez oporów. Nie tylko starsi
Niemcy chętnie nadal śpiewaliby „De-Mark, De-Mark über alles...” – nowe
euro-pieniądze wywołały niemal ponadpartyjny sprzeciw: bawarscy unici z
CSU rugali siostrzaną partię CDU za zrzeczenie się waluty narodowej,
socjaldemokraci z SPD niby byli „za”, lecz „w dalszej perspektywie”, zaś
skajnieprawicowi Republikanie usiłowali wymóc na decydentach wycofanie
się z tego pomysłu: „Jeśli któreś z państw popada w kryzys z powodu
nadmiernego zadłużenia, wyrównuje to inflacja. Z eurowalutą tak się nie
da, zamiast tego, dojdzie do załamania się rynków finansowych we
wspólnocie. Aby tak się nie stało, wzrośnie nacisk na Niemcy o
świadczenie dodatkowej pomocy finansowej!”, ostrzegali „repsi” w swych
ulotkach. W RFN powstały liczne, społeczne inicjatywy przeciw
przystąpieniu do unii walutowej. 155 renomowanych ekonomistów
zaapelowało do rządu o wstrzymanie wprowadzenia euro, a znani
profesorowie, jak Wilhelm Nölling, Joachim Starbatty, Karl
Schachtschneider czy Wilhelm Hankel złożyli skargę na działania Kohla do
Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe. Wszystko na próżno. Jak się
okazuje, „krakanie eurosceptyków” było prorocze.
Swe pierwsze trudne chwile nowa waluta przeżyła zanim
nominały euro trafiły do obiegu, gdy istniała jedynie w rozliczeniach na
papierze. Za początkowy, długotrwały spadek jej wartości omal nie
zapłacił utratą posady pierwszy szef EBC Wim Duisenberg. Ten z
pochodzenia Holender musiał zwołać w berlińskim, luksusowym hotelu
„Adlon” specjalną konferencję, na której wzywał elitę bankierów do
zachowania cierpliwości, gdyż - jak przekonywał - „ostatecznie o
kondycji euro zadecyduje wielki potencjał gospodarczy UE”. Sytuacja była
na tyle dramatyczna, że po cichu rozważano zastąpienie Duisenberga
dawnym szefem niemieckiego Bundesbanku Hansem Tietmeyerem. Choć
mieszkańcy eurostrefy nie mięli jeszcze w portmonetkach nowych
banknotów, te już zyskały ironiczne nazwy „esperanto-waluty” i
„maślanych euro”.
Gdy po kilku miesiącach wahadło inflacji wychyliło się
w drugą stronę, w eurorodzinie znów zapanował optymizm. Kraje unii
skupiły się na bezprecedensowej wymianie pieniędzy. Z europejskiej
piętnastki tylko trzy państwa zachowały narodowe środki płatnicze:
Duńczycy, Szwedzi i Brytyjczycy, którzy woleli przyjrzeć się, co wyjdzie
z „euro-eksperymentu”.
„Teuro” dla ludu
Największą gotówkę do wymiany mięli Niemcy.
Wycofywanie 290 mld marek i zastąpienie ich przez monety oraz banknoty
euro o wartości 153 mld trwało zaledwie dwa miesiące. O skali tego
przedsięwzięcia świadczy fakt, że gdyby pieniądze te wpakować do pociągu
towarowego, miałby on długość 5,2 tys. wagonów. Za tę operację Niemcy
zapłacili ponad 40 mld marek. Przy okazji obliczania tych wydatków
bankierzy zaczęli szukać sposobów zrzucenia części własnych obciążeń na
cudze barki. Francuskie, belgijskie, holenderskie i niemieckie media
obiegły informacje o zakulisowych uzgodnieniach na temat wprowadzenia
dodatkowych opłat manipulacyjnych. Mimo zabiegów propagandowych,
mających rozbudzić entuzjazm obywateli wspólnoty do projektu euro,
pojawiły się obawy, czy przy przeliczaniu walut narodowych nie dojdzie
do zaokrągleń na niekorzyść ludności i do zakamuflowanych podwyżek.
Doszło.
Sprzyjał temu fakt, że tylko nieliczne kraje zdecydowały się na ustawowe
regulacje dotyczące przeliczników i powołanie specjalnych organów
kontrolnych. Pod koniec 2002 r. francuski magazyn „60 Millions de
Consommateurs” sporządził długą listę produktów z zawyżonymi cenami w
euro. We Włoszech Stowarzyszenie konsumentów Codacons obliczyło, że
tylko w pierwszym półroczu za ciche podwyżki Włosi zapłacili bilion
lirów. Najwyższe odnotowano w sektorze ubezpieczeń, gier liczbowych,
energii elektrycznej, usług bankowych, oraz w komunikacji miejskiej,
lotniczej i kolejowej, podrożały opłaty za autostrady, a nawet codzienna
prasa, z której obywatele Italii dowiedzieli się, że... ceny podniosło
ponad 80 proc. sklepów. W RFN przezorni producenci i handlowcy
wprowadzili podwyżki już w 2001 r., by potem chwalić się „uczciwym
przeliczaniem” na euro i „zaokrąglaniem z zyskiem dla klientów”. Nowe
pieniądze zyskały w Niemczech nazwę „teuro” (neologizm powstały od słów
drogo i euro). W Holandii stowarzyszenia konsumenckie powołały „Punkt
meldunkowy euro”, który już w pierwszym tygodniu działalności zebrał pół
tysiąca informacji o manipulowaniu cenami w nowej walucie. Nie lepiej
było w pozostałych krajach eurostrefy.
Zaprogramowany kryzys
Fala podwyżek sprzed dekady poszła dziś w zapomnienie.
Europejczycy przywykli do wygody posługiwania się tymi samymi
pieniędzmi i wyeliminowania prowizji za wymiany walut. Wymierne zyski
odnotowali głównie biznesmeni, którzy na tych operacjach tracili
miliardy, pozbyli się też ryzyka skoków kursów walut i nietrafionych z
tego powodu kalkulacji w kontraktach międzynarodowych. Najbardziej
prestiżowa w świecie firma doradcza McKinsey`a, mająca
przedstawicielstwa w 52 krajach, szacuje korzyści wynikające z
ujednolicenia rynku kapitałowego i wprowadzenia euro na 350 mld rocznie.
Pozostaje pytanie, czy skórka była warta wyprawki?
Unijna waluta miała zapewnić jej udziałowcom
stabilizację gospodarczą i chronić przed finansową zapaścią. Były to
jednak gruszki na wierzbie. Po kilkunastu latach istnienia przyszłość
euro stoi pod znakiem zapytania. Można rzec, że obecny kryzys w
eurostrefie był wręcz zaprogramowany, ponieważ wspólna waluta była
niedopracowanym projektem politycznym. Wiele państw UE z Francją
włącznie nie spełniało tzw. kryteriów konwergencji, a ich przystąpienie
do unii walutowej było możliwe tylko dzięki ufryzowanej buchalterii.
Później niemal wszystkie kraje eurostrefy, w tym Niemcy, latami nie
przestrzegały dyscypliny finansowej i warunków stabilizacji euro. Co
więcej, ojcowie wspólnej waluty założyli poszerzanie jej obszaru,
natomiast nie uwzględnili procedury wyrzucania bądź występowania
kontrahentów z tego przedsięwzięcia.
W chwili rezygnacji z walut narodowych David
Lascelles, publicysta „Financial Times”, później szef londyńskiego
Centre for the Study of Financial Innovation, przepowiadał: „Pomysł z
euro skończy się wielką kraksą już w 2003 r.” z powodu „różnic
ekonomicznych, kulturowych i mentalnych członków unii”. Czarne prognozy
snuł też znany ekonomista prof. Joachim Starbatty, który wieszczył
rychłą „dezercję państw z unii walutowej”. Do rozpadu eurolandu na razie
nie doszło i nikt go nie opuścił, ale - jaki jest koń, każdy widzi.
Szef Parlamentu Europejskiego Martin Schulz bije na
alarm: „młodzi tracą zaufanie do unii - tworzymy stracone pokolenie”. Ów
niemiecki polityk pyta sobie a muzom, jak przekonywać różnojęzycznych
obywateli UE do wspólnego domu Europy, gdzie bezrobocie dotyka 26 mln
ludności, która nie pojmuje, dlaczego na ratowanie sektora bankowego
wydano już 700 mld euro? Dziś strach ma oczy euro. Kryzys wywołany przez
finansową niefrasobliwość państw członkowskich, a co za tym idzie,
spadek dochodów, ubożenie społeczeństw i kurczenie się rynku pracy… - po
pierwszej dekadzie istnienia euro huku korków z otwieranych szampanów
nie było. Nastał czas rozpaczliwych prób ratowania całej idei wspólnej
waluty.
Dziecko specjalnej troski
Po ostatniej, cypryjskiej zawierusze były komentator
„The Wall Street Journal” Andrew Stuttaford nazwał unijne pieniądze
„wampiryczną walutą”. Eurostrefa zaczyna pruć się w szwach i nawet
najwięksi optymiści nie wykluczają jej rozpadu. Choć wielomiliardowe
zastrzyki uchroniły Irlandię, Portugalię, Grecję, Hiszpanię, Włochy i
cypryjskich wyspiarzy przed ogłoszeniem bankructwa, kryzys trwa, a euro
pozostaje dzieckiem specjalnej troski. Wsparcie udzielone rządowi w
Nikozji jest jedynie załataniem kolejnej dziury we wspólnej łodzi. Szef
eurogrupy, holenderski polityk Jeroen Dijsselbloem nie omieszkał przy
tej okazji zgłosić obaw, czy sposób ratowania cypryjskich banków „nie
stanie się normą w razie następnych kryzysów”.
W zastygłych w rządowym klinczu Włoszech na
popularności zyskali zwolennicy powrotu do lirów. Giuseppe Piero Grillo,
twórca Ruchu Pięciu Gwiazdek, największy beneficjent niedawnych
wyborów, stwierdził otwarcie na łamach niemieckiego dziennika
„Handelsblatt”, że jego kraju w strefie euro „właściwie już nie ma”.
Nowy premier Enrico Letta, szef egzotycznego gabinetu koalicyjnego
partii od lewa do prawa, rozpoczął urzędowanie od rajdu po Europie, by
montować blok przeciw Niemcom. Forsowana przez kanclerz Angelę Merkel
polityka zaciskania pasa działa na unijnych południowców jak płachta na
byka. Włosi są w ścisłej czołówce najbardziej zadłużonych państw świata
(ich dług przekroczył 2 biliony euro), nie mają czym tego spłacać, lecz
oszczędzać nie chcą. „To nas zabije” - twierdzi Letta, który przyczyn
zaistniałej recesji w ojczyźnie upatruje w… dyscyplinie finansowej i
łamie dotychczasowe postanowienia: nie podwyższy podatków i wbrew
zaleceniom Komisji Europejskiej nie zamierza ograniczać deficytu
budżetowego. Czyli, tylko patrzeć, kiedy Włosi ogłoszą niewypłacalność.
Przed nakładaniem finansowego gorsetu broni się już całe południe
Europy, włącznie z pogrążającą się w recesji Francją lewicowego
prezydenta Françoisa Hollande`a, którego poglądy są dziś bardziej
zbliżone do premiera Włoch, niż kanclerz Merkel. Francja, tak jak
wcześniej Portugalia i Grecja już wymogły na Komisji Europejskiej
wydłużenie harmonogramu stopniowego ograniczenia deficytu budżetowego.
Merkel znalazła się między młotem a kowadłem: z jednej strony musi przed
wrześniowymi wyborami przekonań naród, że łożenie niemieckich
podatników na niegospodarnych członków wspólnoty ma głębszy sens, z
drugiej narasta sprzeciw eurobankrutów wobec narzucanej im polityce
oszczędnościowej. W miejsce Francji nowym partnerem Niemiec staje się
Wielka Brytania. Tyle, że wyspiarze są poza strefą euro, ani myślą
wyrzekać się funta, a na premiera Davida Camerona wywierana jest coraz
większa, wewnętrzna presja, aby przeprowadził referendum, czy mieszkańcy
Zjednoczonego Królestwa w ogóle chcą pozostać w UE. Co więcej, na
początku czerwca niemiecki Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe ma orzec,
co dalej z tzw. pakietem ratunkowym dla euro (ESM). Szef Banku
Federalnego Jens Weidmann obawia się, że przyznanie Europejskiemu
Bankowi Centralnemu w programie OMT (Outright Market Transactions)
możliwości nieograniczonego wykupywania pożyczek niewypłacalnych krajów
eurostrefy, spowoduje tylko narastania zadłużenia, inflację i
nieprzewidywalne w skutkach osłabienie wspólnej waluty.
Historyczny wymiar błędu
Prezes Weidmann najchętniej wyrzuciłby
pomysł upolitycznienia EBC i program OMT do kosza. Prezes tej
najważniejszej unijnej instytucji dla euro, Włoch Mario Draghi ma powód
do troski: jego zdaniem, jeśli niemiecki trybunał ograniczy lub
sprzeciwi się OMT, spadnie zaufanie do euro, wzrosną natomiast napięcia
na rynkach finansowych, co oznacza nowy, poważny kryzys wspólnej waluty.
Jak napisał bez owijania w bawełnę bulwarowy „Bild”: nawet „w
Bundesbanku są prawdziwi przeciwnicy euro”.
Jeśli jest coś, co może utrudnić życie
popularnej dotąd w Niemczech kanclerz Merkel, to właśnie problemy
wspólnej waluty. Kryzys spowodował w ostatnich latach upadek gabinetów
rządowych aż w dziesięciu krajach eurostrefy. Przeciw wspólnej walucie
po raz pierwszy opowiedział się już nawet były, holenderski komisarz UE
do spraw rynku wewnętrznego Frits Bolkestein: „Unia walutowa totalnie
zawiodła, euro okazało się tabletką nasenną, dozowaną przez Europę,
zamiast zajęcia się na poważnie naszą zdolnością konkurencyjną, Holandia
powinna jak najszybciej porzucić euro”.
W Niemczech, we wrześniowych wyborach po
raz pierwszy wystartuje nowa partia „Alternatywy dla Niemiec”,
skupiająca zwolenników powrotu do Deutsche Mark, w tym wielu prominentów
ze świata polityki, gospodarki i finansów. Szef koncernu Bertelsmanna
Aart de Geus konstatuje: „Tak źle unia i euro nie były oceniane u nas
jeszcze nigdy”. Gdy parę lat temu były zarządca Bundesbanku Thilo
Sarrazin głosił, że „Europa nie potrzebuje euro”, uznany został niemal
za neonazistę. Dziś pośrednio wtóruje mu nawet kolega partyjny Kohla,
premier Saksonii w latach 1990-2002 Kurt Biedenkopf. W jego ocenie
ekskanclerz „ponosi współwinę za dzisiejsze problemy euro”, gdyż
„uniemożliwił racjonalną debatę” i „zlekceważył kwestię stabilności
wspólnej waluty”. Sam Kohl tłumaczy: że owszem, działał jak dyktator,
lecz była to „jedyna szansa na pokojową integrację w Europie”, w której
„po raz pierwszy nie prowadzi się wojen”, a więc wprowadzenie euro
„należy postrzegać w historycznym wymiarze”.
Czy parasol ratunkowego ESM i OMT uratują
wspólną walutę przed rozpadem? Można wątpić. Znany inwestor,
multimiliarder George Soros stawia sprawę jasno: albo Niemcy zaakceptują
obciążenia (na co już się nie godzą, tak jak na upolitycznienie EBC),
albo muszą sami opuścić strefę euro - „innego wyjścia z kryzysu nie
widzę”, podsumował na niedawnym wykładzie we Frankfurcie nad Menem.
„Euro było fatalnym błędem”, napisał w najnowszej książce pt.
„Zapomnijcie o kryzysie” amerykański noblista w dziedzinie badań nad
gospodarką Paul Krugman. Jego zdaniem „jedyną szansą na przeżycie
wspólnej waluty jest rozpoznanie przez Europę prawdziwych przyczyn jej
dzisiejszych problemów”. Jak na razie istnieją uzasadnione obawy, że
eurodecydenci wydadzą na końcu komunikat, iż operacja się udała, tylko
pacjent umarł…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz