sobota, 18 maja 2013

Prucie euro


























 Przed nakładaniem przez Niemców finansowego gorsetu broni się już całe południe Europy, włącznie z pogrążającą się w recesji Francją.

 Tak, jakby mało było problemów z eurowalutą: Unia Europejska proponuje likwidację jedno- i dwucentówek. Powód? Produkcja tego bilonu jest droższa od jego wartości. Jeśli do tego dojdzie, trzeba będzie zaokrąglić ceny. Zapewne w górę, czyli kto za to zapłaci? To jasne, obywatele. Podobnych pomysłów Bruksela ma notabene więcej: monety jedno- i dwóch euro mają - na wzór amerykański - zastąpić banknoty. Jak argumentuje, za oceanem to się sprawdziło. Ciekawe, czemu nikt w Europie nie wpadł na to wcześniej. Handlowcom na samą myśl cierpnie skóra. Od ponad dwóch lat są w obiegu nowe banknoty pięciu euro, ale do tej pory nie można nim płacić w różnorakich automatach, gdyż nie zostały do nich dostosowane i je wypluwają. Ludzie są wściekli. To jednak najmniejszy kłopot, bo nikt nie ma pewności, czy Europejczycy wkrótce w ogóle nie pożegnają się ze wspólną walutą. Jej przeciwnicy są już nawet w niemieckim Banku Federalnym…

  „Przy wprowadzeniu euro byłem dyktatorem. To jasne, że gdybyśmy zarządzili referendum w tej sprawie, bylibyśmy przegrali...” - wyznał w nieznanym szerzej wywiadzie Helmut Kohl. Były kanclerz udzielił go dziennikarzowi Jensowi-Peterowi Paulowi do jego pracy doktorskiej o teorii demokracji i powstaniu wspólnej waluty. Późniejszy następca Kohla, z opozycyjnej wtedy partii socjaldemokratów (SPD) Gerhard Schröder nazwał euro „niedorozwiniętym, przedwczesnym płodem”.

 Gdyby nie determinacja Kohla, UE zapewne nie miałaby dziś wspólnej waluty. Kanclerz zdawał sobie sprawę z działania wbrew woli własnego narodu. Według sondaży z tamtych lat, ponad dwie trzecie Niemców nie chciało rozstawać się z marką, która była dla nich synonimem powojennego dobrobytu i stabilizacji. Choć de facto to także była narzucona im waluta „z importu”; pomysłodawcą nazwy Deutsche Mark był Amerykanin George Marshall, który pod koniec lat czterdziestych uzależnił objęcie RFN planem pomocy finansowej od reformy monetarnej, a banknoty niemieckich marek wydrukowano w USA.


 Pomysł wspólnej, europejskiej waluty też nie był nowy. Jako pierwszy wysunął go w EWG premier Luksemburga Pierre Werner w 1970 r. Wtedy jednak opór państw członkowskich był zbyt duży i plan Wernera spalił na panewce. Przetrwała natomiast sama idea wspólnych pieniędzy. U jej podstaw leżała przede wszystkim chęć zapobieżenia wahnięciom walut narodowych. W tym celu uchwalono w 1979 r. Europejski System Walutowy i rozliczeniową jednostkę ecu. Ale bezpośrednim bodźcem do późniejszego ustanowienia unii gospodarczo-walutowej i euro był strach przed …Niemcami. Wprawdzie jej koncepcję przygotował w 1988 r. ówczesny szef Komisji Europejskiej, francuski socjalista Jacques Delors, lecz w fazę konkretnych uzgodnień weszła ona dopiero w chwili jednoczenia się RFN z NRD.


 Państwa zachodniej Europy, które bały się wzrostu znaczenia samodzielnej, 82 mln republiki, kupiły sobie spokój. Prezydent Francji François Mitterrand otwarcie uzależnił swą zgodę na zjednoczenie Niemiec od ich „mocniejszego zakotwiczenia w strukturach europejskich”. Kohl mu to przyrzekł i słowa dotrzymał. W lutym 1992 r. podpisany został tzw. Traktat z Maastricht o utworzeniu UE, którego ostatnim etapem było powołanie Europejskiego Banku Centralnego (EBC) we Frankfurcie nad Menem i wprowadzenie eurowaluty.

Za a nawet przeciw

 W RFN nie nastąpiło to bez oporów. Nie tylko starsi Niemcy chętnie nadal śpiewaliby „De-Mark, De-Mark über alles...” – nowe euro-pieniądze wywołały niemal ponadpartyjny sprzeciw: bawarscy unici z CSU rugali siostrzaną partię CDU za zrzeczenie się waluty narodowej, socjaldemokraci z SPD niby byli „za”, lecz „w dalszej perspektywie”, zaś skajnieprawicowi Republikanie usiłowali wymóc na decydentach wycofanie się z tego pomysłu: „Jeśli któreś z państw popada w kryzys z powodu nadmiernego zadłużenia, wyrównuje to inflacja. Z eurowalutą tak się nie da, zamiast tego, dojdzie do załamania się rynków finansowych we wspólnocie. Aby tak się nie stało, wzrośnie nacisk na Niemcy o świadczenie dodatkowej pomocy finansowej!”, ostrzegali „repsi” w swych ulotkach. W RFN powstały liczne, społeczne inicjatywy przeciw przystąpieniu do unii walutowej. 155 renomowanych ekonomistów zaapelowało do rządu o wstrzymanie wprowadzenia euro, a znani profesorowie, jak Wilhelm Nölling, Joachim Starbatty, Karl Schachtschneider czy Wilhelm Hankel złożyli skargę na działania Kohla do Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe. Wszystko na próżno. Jak się okazuje, „krakanie eurosceptyków” było prorocze.



 Swe pierwsze trudne chwile nowa waluta przeżyła zanim nominały euro trafiły do obiegu, gdy istniała jedynie w rozliczeniach na papierze. Za początkowy, długotrwały spadek jej wartości omal nie zapłacił utratą posady pierwszy szef EBC Wim Duisenberg. Ten z pochodzenia Holender musiał zwołać w berlińskim, luksusowym hotelu „Adlon” specjalną konferencję, na której wzywał elitę bankierów do zachowania cierpliwości, gdyż - jak przekonywał - „ostatecznie o kondycji euro zadecyduje wielki potencjał gospodarczy UE”. Sytuacja była na tyle dramatyczna, że po cichu rozważano zastąpienie Duisenberga dawnym szefem niemieckiego Bundesbanku Hansem Tietmeyerem. Choć mieszkańcy eurostrefy nie mięli jeszcze w portmonetkach nowych banknotów, te już zyskały ironiczne nazwy „esperanto-waluty” i „maślanych euro”.

 Gdy po kilku miesiącach wahadło inflacji wychyliło się w drugą stronę, w eurorodzinie znów zapanował optymizm. Kraje unii skupiły się na bezprecedensowej wymianie pieniędzy. Z europejskiej piętnastki tylko trzy państwa zachowały narodowe środki płatnicze: Duńczycy, Szwedzi i Brytyjczycy, którzy woleli przyjrzeć się, co wyjdzie z „euro-eksperymentu”.


„Teuro” dla ludu

 Największą gotówkę do wymiany mięli Niemcy. Wycofywanie 290 mld marek i zastąpienie ich przez monety oraz banknoty euro o wartości 153 mld trwało zaledwie dwa miesiące. O skali tego przedsięwzięcia świadczy fakt, że gdyby pieniądze te wpakować do pociągu towarowego, miałby on długość 5,2 tys. wagonów. Za tę operację Niemcy zapłacili ponad 40 mld marek. Przy okazji obliczania tych wydatków bankierzy zaczęli szukać sposobów zrzucenia części własnych obciążeń na cudze barki. Francuskie, belgijskie, holenderskie i niemieckie media obiegły informacje o zakulisowych uzgodnieniach na temat wprowadzenia dodatkowych opłat manipulacyjnych. Mimo zabiegów propagandowych, mających rozbudzić entuzjazm obywateli wspólnoty do projektu euro, pojawiły się obawy, czy przy przeliczaniu walut narodowych nie dojdzie do zaokrągleń na niekorzyść ludności i do zakamuflowanych podwyżek. Doszło.


 Sprzyjał temu fakt, że tylko nieliczne kraje zdecydowały się na ustawowe regulacje dotyczące przeliczników i powołanie specjalnych organów kontrolnych. Pod koniec 2002 r. francuski magazyn „60 Millions de Consommateurs” sporządził długą listę produktów z zawyżonymi cenami w euro. We Włoszech Stowarzyszenie konsumentów Codacons obliczyło, że tylko w pierwszym półroczu za ciche podwyżki Włosi zapłacili bilion lirów. Najwyższe odnotowano w sektorze ubezpieczeń, gier liczbowych, energii elektrycznej, usług bankowych, oraz w komunikacji miejskiej, lotniczej i kolejowej, podrożały opłaty za autostrady, a nawet codzienna prasa, z której obywatele Italii dowiedzieli się, że... ceny podniosło ponad 80 proc. sklepów. W RFN przezorni producenci i handlowcy wprowadzili podwyżki już w 2001 r., by potem chwalić się „uczciwym przeliczaniem” na euro i „zaokrąglaniem z zyskiem dla klientów”. Nowe pieniądze zyskały w Niemczech nazwę „teuro” (neologizm powstały od słów drogo i euro). W Holandii stowarzyszenia konsumenckie powołały „Punkt meldunkowy euro”, który już w pierwszym tygodniu działalności zebrał pół tysiąca informacji o manipulowaniu cenami w nowej walucie. Nie lepiej było w pozostałych krajach eurostrefy.



Zaprogramowany kryzys

 Fala podwyżek sprzed dekady poszła dziś w zapomnienie. Europejczycy przywykli do wygody posługiwania się tymi samymi pieniędzmi i wyeliminowania prowizji za wymiany walut. Wymierne zyski odnotowali głównie biznesmeni, którzy na tych operacjach tracili miliardy, pozbyli się też ryzyka skoków kursów walut i nietrafionych z tego powodu kalkulacji w kontraktach międzynarodowych. Najbardziej prestiżowa w świecie firma doradcza McKinsey`a, mająca przedstawicielstwa w 52 krajach, szacuje korzyści wynikające z ujednolicenia rynku kapitałowego i wprowadzenia euro na 350 mld rocznie. Pozostaje pytanie, czy skórka była warta wyprawki?

 Unijna waluta miała zapewnić jej udziałowcom stabilizację gospodarczą i chronić przed finansową zapaścią. Były to jednak gruszki na wierzbie. Po kilkunastu latach istnienia przyszłość euro stoi pod znakiem zapytania. Można rzec, że obecny kryzys w eurostrefie był wręcz zaprogramowany, ponieważ wspólna waluta była niedopracowanym projektem politycznym. Wiele państw UE z Francją włącznie nie spełniało tzw. kryteriów konwergencji, a ich przystąpienie do unii walutowej było możliwe tylko dzięki ufryzowanej buchalterii. Później niemal wszystkie kraje eurostrefy, w tym Niemcy, latami nie przestrzegały dyscypliny finansowej i warunków stabilizacji euro. Co więcej, ojcowie wspólnej waluty założyli poszerzanie jej obszaru, natomiast nie uwzględnili procedury wyrzucania bądź występowania kontrahentów z tego przedsięwzięcia.



 W chwili rezygnacji z walut narodowych David Lascelles, publicysta „Financial Times”, później szef londyńskiego Centre for the Study of Financial Innovation, przepowiadał: „Pomysł z euro skończy się wielką kraksą już w 2003 r.” z powodu „różnic ekonomicznych, kulturowych i mentalnych członków unii”. Czarne prognozy snuł też znany ekonomista prof. Joachim Starbatty, który wieszczył rychłą „dezercję państw z unii walutowej”. Do rozpadu eurolandu na razie nie doszło i nikt go nie opuścił, ale - jaki jest koń, każdy widzi.
Szef Parlamentu Europejskiego Martin Schulz bije na alarm: „młodzi tracą zaufanie do unii - tworzymy stracone pokolenie”. Ów niemiecki polityk pyta sobie a muzom, jak przekonywać różnojęzycznych obywateli UE do wspólnego domu Europy, gdzie bezrobocie dotyka 26 mln ludności, która nie pojmuje, dlaczego na ratowanie sektora bankowego wydano już 700 mld euro? Dziś strach ma oczy euro. Kryzys wywołany przez finansową niefrasobliwość państw członkowskich, a co za tym idzie, spadek dochodów, ubożenie społeczeństw i kurczenie się rynku pracy… - po pierwszej dekadzie istnienia euro huku korków z otwieranych szampanów nie było. Nastał czas rozpaczliwych prób ratowania całej idei wspólnej waluty.



Dziecko specjalnej troski

 Po ostatniej, cypryjskiej zawierusze były komentator „The Wall Street Journal” Andrew Stuttaford nazwał unijne pieniądze „wampiryczną walutą”. Eurostrefa zaczyna pruć się w szwach i nawet najwięksi optymiści nie wykluczają jej rozpadu. Choć wielomiliardowe zastrzyki uchroniły Irlandię, Portugalię, Grecję, Hiszpanię, Włochy i cypryjskich wyspiarzy przed ogłoszeniem bankructwa, kryzys trwa, a euro pozostaje dzieckiem specjalnej troski. Wsparcie udzielone rządowi w Nikozji jest jedynie załataniem kolejnej dziury we wspólnej łodzi. Szef eurogrupy, holenderski polityk Jeroen Dijsselbloem nie omieszkał przy tej okazji zgłosić obaw, czy sposób ratowania cypryjskich banków „nie stanie się normą w razie następnych kryzysów”.

 W zastygłych w rządowym klinczu Włoszech na popularności zyskali zwolennicy powrotu do lirów. Giuseppe Piero Grillo, twórca Ruchu Pięciu Gwiazdek, największy beneficjent niedawnych wyborów, stwierdził otwarcie na łamach niemieckiego dziennika „Handelsblatt”, że jego kraju w strefie euro „właściwie już nie ma”. Nowy premier Enrico Letta, szef egzotycznego gabinetu koalicyjnego partii od lewa do prawa, rozpoczął urzędowanie od rajdu po Europie, by montować blok przeciw Niemcom. Forsowana przez kanclerz Angelę Merkel polityka zaciskania pasa działa na unijnych południowców jak płachta na byka. Włosi są w ścisłej czołówce najbardziej zadłużonych państw świata (ich dług przekroczył 2 biliony euro), nie mają czym tego spłacać, lecz oszczędzać nie chcą. „To nas zabije” - twierdzi Letta, który przyczyn zaistniałej recesji w ojczyźnie upatruje w… dyscyplinie finansowej i łamie dotychczasowe postanowienia: nie podwyższy podatków i wbrew zaleceniom Komisji Europejskiej nie zamierza ograniczać deficytu budżetowego. Czyli, tylko patrzeć, kiedy Włosi ogłoszą niewypłacalność.


 Przed nakładaniem finansowego gorsetu broni się już całe południe Europy, włącznie z pogrążającą się w recesji Francją lewicowego prezydenta Françoisa Hollande`a, którego poglądy są dziś bardziej zbliżone do premiera Włoch, niż kanclerz Merkel. Francja, tak jak wcześniej Portugalia i Grecja już wymogły na Komisji Europejskiej wydłużenie harmonogramu stopniowego ograniczenia deficytu budżetowego. Merkel znalazła się między młotem a kowadłem: z jednej strony musi przed wrześniowymi wyborami przekonań naród, że łożenie niemieckich podatników na niegospodarnych członków wspólnoty ma głębszy sens, z drugiej narasta sprzeciw eurobankrutów wobec narzucanej im polityce oszczędnościowej. W miejsce Francji nowym partnerem Niemiec staje się Wielka Brytania. Tyle, że wyspiarze są poza strefą euro, ani myślą wyrzekać się funta, a na premiera Davida Camerona wywierana jest coraz większa, wewnętrzna presja, aby przeprowadził referendum, czy mieszkańcy Zjednoczonego Królestwa w ogóle chcą pozostać w UE. Co więcej, na początku czerwca niemiecki Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe ma orzec, co dalej z tzw. pakietem ratunkowym dla euro (ESM). Szef Banku Federalnego Jens Weidmann obawia się, że przyznanie Europejskiemu Bankowi Centralnemu w programie OMT (Outright Market Transactions) możliwości nieograniczonego wykupywania pożyczek niewypłacalnych krajów eurostrefy, spowoduje tylko narastania zadłużenia, inflację i nieprzewidywalne w skutkach osłabienie wspólnej waluty.



Historyczny wymiar błędu

  Prezes Weidmann najchętniej wyrzuciłby pomysł upolitycznienia EBC i program OMT do kosza. Prezes tej najważniejszej unijnej instytucji dla euro, Włoch Mario Draghi ma powód do troski: jego zdaniem, jeśli niemiecki trybunał ograniczy lub sprzeciwi się OMT, spadnie zaufanie do euro, wzrosną natomiast napięcia na rynkach finansowych, co oznacza nowy, poważny kryzys wspólnej waluty. Jak napisał bez owijania w bawełnę bulwarowy „Bild”: nawet „w Bundesbanku są prawdziwi przeciwnicy euro”.
Jeśli jest coś, co może utrudnić życie popularnej dotąd w Niemczech kanclerz Merkel, to właśnie problemy wspólnej waluty. Kryzys spowodował w ostatnich latach upadek gabinetów rządowych aż w dziesięciu krajach eurostrefy. Przeciw wspólnej walucie po raz pierwszy opowiedział się już nawet były, holenderski komisarz UE do spraw rynku wewnętrznego Frits Bolkestein: „Unia walutowa totalnie zawiodła, euro okazało się tabletką nasenną, dozowaną przez Europę, zamiast zajęcia się na poważnie naszą zdolnością konkurencyjną, Holandia powinna jak najszybciej porzucić euro”.












  W Niemczech, we wrześniowych wyborach po raz pierwszy wystartuje nowa partia „Alternatywy dla Niemiec”, skupiająca zwolenników powrotu do Deutsche Mark, w tym wielu prominentów ze świata polityki, gospodarki i finansów. Szef koncernu Bertelsmanna Aart de Geus konstatuje: „Tak źle unia i euro nie były oceniane u nas jeszcze nigdy”. Gdy parę lat temu były zarządca Bundesbanku Thilo Sarrazin głosił, że „Europa nie potrzebuje euro”, uznany został niemal za neonazistę. Dziś pośrednio wtóruje mu nawet kolega partyjny Kohla, premier Saksonii w latach 1990-2002 Kurt Biedenkopf. W jego ocenie ekskanclerz „ponosi współwinę za dzisiejsze problemy euro”, gdyż „uniemożliwił racjonalną debatę” i „zlekceważył kwestię stabilności wspólnej waluty”. Sam Kohl tłumaczy: że owszem, działał jak dyktator, lecz była to „jedyna szansa na pokojową integrację w Europie”, w której „po raz pierwszy nie prowadzi się wojen”, a więc wprowadzenie euro „należy postrzegać w historycznym wymiarze”.


 Czy parasol ratunkowego ESM i OMT uratują wspólną walutę przed rozpadem? Można wątpić. Znany inwestor, multimiliarder George Soros stawia sprawę jasno: albo Niemcy zaakceptują obciążenia (na co już się nie godzą, tak jak na upolitycznienie EBC), albo muszą sami opuścić strefę euro - „innego wyjścia z kryzysu nie widzę”, podsumował na niedawnym wykładzie we Frankfurcie nad Menem. „Euro było fatalnym błędem”, napisał w najnowszej książce pt. „Zapomnijcie o kryzysie” amerykański noblista w dziedzinie badań nad gospodarką Paul Krugman. Jego zdaniem „jedyną szansą na przeżycie wspólnej waluty jest rozpoznanie przez Europę prawdziwych przyczyn jej dzisiejszych problemów”. Jak na razie istnieją uzasadnione obawy, że eurodecydenci wydadzą na końcu komunikat, iż operacja się udała, tylko pacjent umarł…

 

 

Źródło: wPolityce.pl

Autor: Piotr Cywiński

 

 

 

 

 

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz